DSC00155 (Kopiowanie)

 

Twoja kobieta ma 40 stopni gorączki, nudności i nie ma na nic siły. Mówi, że tak źle się chyba nigdy jeszcze nie czuła. Ty czujesz się tylko trochę lepiej, a wszystkie objawy wskazują na to, że masz dengę. Znajdujesz się na malutkiej wysepce pośrodku Morza Banda, gdzieś pomiędzy Papuą i Australią, na krańcach Indonezji. Najbliższy statek do „cywilizacji” (czyli trochę większej i mniej dzikiej wyspy) odpływa za kilka dni. Co robisz?!

Pobudka o 4 rano, taksówka, statek, autobus, drugi autobus, samolot, kolejny samolot, taksówka, samolot, taksówka, statek i 50 godzin później o 6 rano jesteśmy na miejscu. Prawie 10 000 km, po drodze ze 3 godziny snu w hotelu Ibis na lotnisku w Surabaya i dorywcze podsypianie w samolotach. Tak mniej więcej wyglądała nasza podróż z tajskiej wyspy Koh Tao na indonezyjską wyspę Banda Neira. Kilka godzin opóźnienia statku Pelni z Ambon, plus obawy przed kieszonkowcami, sprawiły że na archipelag Wysp Banda dotarliśmy skrajnie zmęczeni. A gdy organizm osłabiony to i system odpornościowy leży, nic więc dziwnego że pochorowaliśmy się już na samym początku pobytu na wyspach.

Spora i całkiem dobrze zaopatrzona apteczka zabrana z Polski to niezły początek, zwłaszcza że apteki tu nie uświadczysz. Sklepiki z „mydłem i powidłem” mają trochę podstawowych lekarstw, ale w takiej sytuacji klaruje się sens tachania przez cały czas wielkiego worka z lekami, zajmującego dużo cennej przestrzeni w plecaku. Gdy jednak sytuacja wydaje się niepokojąca, warto poszukać profesjonalnej pomocy i zobaczyć się z lekarzem. Maja nie czuła się na siłach aby gdziekolwiek iść, więc na poszukiwanie doktora udałem się samodzielnie.

DSC00949 (Kopiowanie)

 

Idę więc przez wioskę, pod nogami biegają mi kury, nad krajobrazem góruje malowniczy wulkan, całkiem sielankowo, gdyby nie cel mojej wycieczki. Jedynym sensownym wyjściem jest oczywiście pytanie o drogę miejscowych, ale tutaj natrafiam na problem, ponieważ praktycznie nikt nie mówi po angielsku. Zdawałoby się, że tak uniwersalne słowa jak „doctor” czy „hospital” rozumie każdy, tutaj jednak nie wiele pomagają. Część osób coś rozumie, część gdzieś wskazuje, ale nie jestem absolutnie przekonany, że uda mi się znaleźć lekarza. Co jakiś czas przewija się zwrot „Doktor Oki”, co daje jednak jakąś nadzieję. Zaczynam wspomagać się translatorem w telefonie i trochę idąc po wskazówkach, a trochę błądząc na oślep trafiam w końcu do prywatnego domostwa, gdzie swój gabinet ma Doktor Oki.

DSC00924 (Kopiowanie)

 

Doktor Oki okazuje się sympatycznym, nieźle mówiącym po angielsku i sprawiającym całkiem profesjonalne wrażenie lekarzem. Tak naprawdę to przyszedłem szukać porady dla Mai, bo sam nie czułem się aż tak tragicznie. Krótki wywiad, czyli swoiste badania pacjenta na odległość, po czym otrzymałem leki i wytyczne co dalej. Dowiedziałem się również, że o 8 rano otwierają szpital (było późne popołudnie) i można tam wykonać test na malarię. Na dengę testu niestety nie posiadają i taki można zrobić w Ambon. Doktor Oki dał mi również swój numer na komórkę i wytłumaczył jak trafić do szpitala, po czym za całość zainkasował niewielką kwotę.

20160229_184808 (Kopiowanie)

 

Po powrocie do hotelu zaaplikowałem Mai lekarstwa i wskazania od doktora, a następnego dnia z samego rana udaliśmy się na poszukiwania szpitala, celem wykonania testu na malarię. Szpital okazał się tylko szumną nazwą, była to bardziej skromna, wiejska klinika, położona w sumie niedaleko od naszego zakwaterowania. Po przybyciu trzeba było się zarejestrować, po czym kazali nam czekać. Maja w międzyczasie chciała skorzystać z łazienki, ale okazało się, że niekoniecznie jest takowa dla pacjentów. W końcu zaprowadzono ją do toalety dla personelu, ale jej standard i higiena w odniesieniu do faktu że był to „szpital” nie nastrajały optymistycznie. Zabawnym był fakt, że w szpitalu była cała masa personelu, praktycznie same kobiety, ale praktycznie nikt nic konkretnego nie robił. Pełno było natomiast śmiechu, pogaduszek, wygłupów i krzątania, ogólnie bardzo luźna atmosfera 😉

Był tam natomiast jeden mocno zapracowany osobnik, prawdopodobnie jedyny lekarz na wyspie, nie kto inny jak oczywiście mój dobry znajomy Doktor Oki 😉 Przyjął on Maję, przebadał i skierował na badanie na malarię. Test wykonywała pielęgniarka przy pomocy kropli krwi pobranej z ukłucia w palec. Nasze wątpliwości budził standard sanitarny tej procedury, zwłaszcza gdy zobaczyliśmy że podstawowym narzędziem dezynfekcji jest w gabinecie rolka papieru toaletowego 😉 Po raz kolejny zawróciłem głowę lekarzowi, który jednak zapewnił nas, że krew pobrana będzie przy pomocy igły jednorazowej 🙂 Całość poszła sprawnie, a na wyniki trzeba było czekać zaledwie godzinę. Na całe szczęście okazało się, że wynik jest negatywny, a winnym całego zamieszania jest zapewne jakiś mniej groźny wirus. Za wizytę oraz test zapłaciliśmy 200 000 IDR, czyli ok. 60 zł.

DSC00928 (Kopiowanie)

 

Kryzys został zażegnany, ale kolejne zetknięcie z indonezyjską służbą zdrowia mieliśmy już tydzień później w Ambon. Jako że pod wodą spędzam każdą możliwą chwilę, praktycznie na każdym wyjeździe mam problemy z uszami, zazwyczaj w postaci mniej lub bardziej poważnego zapalenia. Tak ostrego zapalenia jak na tym wyjeździe jeszcze jednak nie miałem. Całkowicie zatkane ucho i ciągły, bardzo ostry ból utrudniał mi mocno funkcjonowanie. Toteż gdy dotarliśmy do portu w Tulehu tylko trochę powalczyliśmy z mafią taksówkarzy, chwilę poszukaliśmy jakiegoś transportu publicznego, ale w końcu poddaliśmy się i ze względu na koszmarny upał i ogólne średnie samopoczucie wzięliśmy taksę do upatrzonego wcześniej Hero Hotel Ambon.

Następnego dnia rano z uchem było jeszcze gorzej, a że mieliśmy tego dnia zaplanowane dwa loty, postanowiłem pogłębić swą znajomość z indonezyjską służbą zdrowia i skonsultować ucho z jakimś lekarzem, zanim wsiądę do samolotu. Po śniadaniu ruszyliśmy więc w teren. Mapy Google pokazywały, że szpital znajduje się kilka minut spaceru od nas, tam też więc skierowaliśmy swoje kroki. Szpital nie wyglądał jednak zbyt imponująca, a do tego wokół roztaczała się mocna woń szamba, więc sumarycznie nie nastrajało to mnie zbyt entuzjastycznie 😉 Personel po angielsku też nie bardzo potrafił się dogadać, więc przy pomocy gestykulacji i translatora udało się ustalić, że laryngologa tu nie ma, jest natomiast w innym szpitalu. Pani pomogła nam złapać 2 ojeki (czyli taksówki motocyklowe) i już po chwili pędziliśmy ulicami Ambon do celu. Jechaliśmy około 20 minut, a za podwózkę zapłaciliśmy każdemu z kierowców zaledwie po 3 zł, w końcu więc mieliśmy satysfakcję nie bycia ograbionym przez taksówkarzy 😉

20160228_140630 (Kopiowanie)

We właściwym, sporym szpitalu na start trafiliśmy do apteki umiejscowionej przy wejściu do budynku. Udało się tam zakupić krople do ucha z antybiotykiem, co już stanowiło dobry początek wycieczki. Po wizycie w aptece ruszyliśmy dalej korytarzem, gdzie jakaś pani w fartuchu, na migi pokazała nam, że laryngolog jest na górnym piętrze. Dawała nam jednocześnie do zrozumienia, że najpierw musimy iść na koniec korytarza do rejestracji, co też uczyniliśmy. We wskazanej sali siedziało jakieś 50 osób, większość kłębiła się wokół pana który pokrzykiwał i rozdawał co jakiś czas małe karteczki. Nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, ale jakaś pani wzięła nas pod swoje skrzydła i przepychając się wywalczyła dla nas karteczkę z numerem 40 😉 Na jej karteczce był numerek 19, więc nietrudno się było domyślić, że jest jakaś kolejka, a przed nami 40 osób 🙂 Stwierdziłem, że jakkolwiek ten system nie działa, to nie ma co nawet próbować i czas rozegrać swoją Kartę Białasa 😉 W Azji biali ludzie często mają duże fory, a odgrywając zagubionego i przygłupiego turystę, który nic nie rozumie, ale ma za to duży problem, można sporo załatwić poza oficjalnym obiegiem 😉 Tak też uczyniliśmy i na pewniaka udaliśmy się na górne piętro szpitala, gdzie zaczęliśmy tłumaczyć napotkanej pani, że szukamy doktora od ucha. Pani zaprowadziła nas pod jeden z gabinetów, informując że tutaj mamy siedzieć i doktor będzie za jakiś czas. Urzędująca w środku pani pielęgniarka (?) spojrzała na nas tylko z przerażeniem, ale nic nie powiedziała i udawała że nas nie ma 🙂 Po około pół godzinie zawołano nas do środka, gdzie czekał już pan laryngolog przyodziany w wojskowy mundur. Co prawda przepraszał nas, że jego angielski jest słaby, ale mówił jednak całkiem przyzwoicie. Co najważniejsze jednak, miał też fachowy sprzęt do badania ucha. Zabrał się wraz z pielęgniarką do roboty i po krótkiej konsultacji i badaniu zdiagnozował zapalenie ucha zewnętrznego. Przepisał antybiotyki i sterydy i stwierdził, że nie ma problemu żebym leciał samolotem. Co również bardzo miłe,  powiedział że żadnej kasy nie trzeba i wizyta była za darmo, ku chwale Indonezji 🙂 Wiwat! 😉

Przygody z indonezyjską służbą zdrowia nie były pierwszymi takimi w Azji. Na swoim koncie mam już ugryzienie przez kraba (?) na Goa, wściekłego psa w Bangalore w Indiach, wywrotkę na skuterze na Andamanach, udar słoneczny po przejechaniu Nepalu na dachu autobusu, liczne zapalenia ucha czy ostre zatrucie na wyspach Gili w Indonezji. Pewne rzeczy w podróży oczywiście ciężko przewidzieć i nie na wszystko zawsze mamy wpływ. Dlatego podstawa to dobrze zaopatrzona apteczka, ubezpieczenie, elementarna wiedza odnośnie odwiedzanych miejsc i przede wszystkim zdrowy rozsądek. Z takim wyposażeniem poradzić sobie można z większością sytuacji jakie napotkać nas mogą w drodze 😉

Podobał Ci się wpis? Chcesz być na bieżąco z nowymi wpisami? Polub fanpage Somtam.pl na Fejsie 😉

https://www.facebook.com/somtampl/