Jakieś 10 lat temu, podczas odwiedzin we wrocławskim zoo, natrafiłem w jednym z pawilonów na wystawę zdjęć z całego świata. Moją uwagę przykuła fotografia ukazująca słonia zanurzonego w lazurowej wodzie, na pierwszy rzut oka wyglądającej jak basen. Zdjęcie zrobiło na mnie duże wrażenie i obraz ten mocno zapadł mi w pamięć. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziałem, że dane będzie mi pływać tej wodzie i ujrzeć na własne oczy tego właśnie słonia…
Położone na Ocenie Indyjskim Andamany, bo to o nich właśnie mowa, to dla mnie miejsce wyjątkowe. To właśnie Andamany były pierwszymi, tropikalnymi wyspami jakie dane mi było odwiedzić i poczuć klimat z przysłowiowej reklamy batonika Bounty. To tam pierwszy raz ujrzałem rafę koralową i spróbowałem snorkelingu. Od tego wszystko się zaczęło 🙂
Wpis ten nie będzie zawierał zbyt wielu informacji praktycznych czy szczegółowych cen. Na Andamanach byłem w 2008 i 2010 roku i od tego czasu z pewnością sporo się pozmieniało. Z dobrych źródeł wiem, że ceny poszły w górę, część ośrodków wygląda zupełnie inaczej niż je pamiętam, a coraz więcej bambusowych chatek zmienia się w murowane domki. Nie zmienił się natomiast fakt, że bez wątpienia jest to przepiękne i bardzo ciekawe miejsce i zdecydowanie warto je odwiedzić!
Archipelag Andamanów i Nikobarów administracyjnie należy do Indii i tylko z Indii można dostać się na wyspy, mimo że zdecydowanie bliżej znajdują się choćby wybrzeża Tajlandii. Bez względu na to czy wybierzemy samolot czy kilkudniowy rejs statkiem, wszystkie drogi (a przynajmniej te które znam, czyli z Kalkuty i Chennai) prowadzą do Port Blair, które jest administracyjną stolicą archipelagu. Stąd wyruszyć można dalej, choć od razu trzeba zaznaczyć, że tylko niewielka część Andamanów i Nikobarów jest dostępna dla turystów.
O tym jak niesamowicie ciekawe są to wyspy, najlepiej świadczy fakt, że to właśnie na Andamanach mieszkają takie ludy jak Jarawa czy Sentinelese. Pierwsze z tych plemion, czyli lub posługujący się językiem jarawa, jeszcze do lat 90 dwudziestego wieku nie miał praktycznie żadnego znaczącego kontaktu z cywilizacją. Dopiero po koniec lat 90 Jarawa zaczęli nawiązywać kontakt z ludźmi z zewnątrz, co oczywiście nie skończyło się dla nich zbyt dobrze i aktualne znajdują się na skraju wyginięcia.
Jeszcze ciekawsze jest plemię Sentinelese, zamieszkujące małą wysepką Sentinel Północy w obrębie archipelagu Andamanów. Społeczność ta jest uznawana za najbardziej odizolowany lud na ziemi i antropologowie nie wiedzą zasadniczo nic na ich temat. Nie mają oni żadnego kontaktu z cywilizacją i ich rozwój zatrzymał się praktycznie w epoce kamiennej. Mają wrogi stosunek do obcych i zaciekle bronią dostępu do wyspy, strzelając z łuku i miotając włóczniami w kierunku każdego kto ośmieli zbliżyć się do wyspy. Głośna była historia dwóch rybaków, którzy przez pomyłkę zbliżyli się zbytnio do lądu zamieszkałego przez plemię Sentinelese i zginęli od ich strzał.
Andamany to jednak nie tylko niedostępne lądy i tubylcy z innej epoki, ale również wyspy otwarte dla turystyki, powalające swoim pięknem i niezwykłym klimatem. Mi dane było odwiedzić póki co dwie z nich czyli Havelock Island i Neil Island. I choć są to najpopularniejsze wśród turystów wyspy archipelagu, to jednak podczas moich pobytów rzadko zdarzało się by na plaży było choć kilka osób, a zazwyczaj nikogo w zasięgu wzroku nie było. Na Andamanach spędziłem w sumie 6 tygodni i nie skróciłbym pobytu nawet o dzień!
Najsłynniejszą wyspą ciągnącego się przez ponad 350 km archipelagu jest Havelock i to tam ląduje większość turystów odwiedzających Andamany. Porośnięta dżunglą i otoczona rafą koralową wyspa kusi plażami oblanymi lazurową wodą, gdzie nad białym niczym mąka piaskiem uginają się efektowne palmy kokosowe. Nie bez powodu jedna z tutejszych plaż, słynna Radhanagar Beach zwana potocznie „siódemką”, została kilka lat temu uznana przez magazyn Times za najpiękniejszą plażę w całej Azji.
Wyspa zamieszkana jest przez lokalną ludność i stanowi bardzo ciekawe połączenie indyjskiej rzeczywistości z klimatem rajskiej, tropikalnej wyspy. Jeżeli dopadnie cię zmęczenie (o co nietrudno) codziennością i chaosem Indii kontynentalnych, Andamany pozwolą ci odetchnąć, wciąż jednak pozwalając poczuć klimat tego kraju i korzystać z jego uroków w dużo łagodniejszej wersji. To właśnie na Andamanach miałem okazję świętować Holi, zwane również Festiwalem Kolorów, gdzie wszyscy obrzucają się radośnie kolorowymi proszkami. Trochę jak nasz śmigus dyngus, tylko w roli wody występują barwniki w proszku, a całość odbywa się w wesołej i pozytywnej atmosferze zabawy, połączonej z degustacją miejscowych specjałów.
To również na wyspie Havelock miałem okazję wziąć udział w lokalnym święcie Ganesh Chaturthi, które było jednym z ciekawszych przeżyć w moim podróżniczym życiu. Spontanicznie i dość przypadkowo zostaliśmy z kumplem zaproszeni na przejeżdżającą ciężarówkę z świętującymi mieszkańcami wyspy. Z zaproszenia oczywiście skorzystaliśmy. Na pace ciężarówki zaobserwować można było pełen przekrój miejscowej społeczności, a do tego impreza w rozkwicie, wspólne śpiewy i gra na instrumentach. Już po chwili uczyłem się grać na ogromnej muszli i wraz z kolegą przewodziłem świątecznym śpiewom, przy ogólnym entuzjazmie i radości gospodarzy. Objechaliśmy wyspę wszerz i wzdłuż by następnie udać się na plażę Radhanagar, gdzie miejscowi odprawili religijne obrządki i wnieśli do morza ogromną figurę Ganeshy, czyli hinduskiego boga przedstawianego jako czteroręki mężczyzna z głową słonia. Na zakończenie ceremonii posąg wylądował w morzu, a wraz z nim wszyscy uczestnicy wydarzenia. Skakaliśmy na falach wokół Ganeshy do momentu gdy morze zabrało figurę dostatecznie daleko od brzegu i padło hasło, że wszyscy natychmiast mają wychodzić. Po zakończeniu tego niecodziennego obrządku właściciele ciężarówki zaprosili nas do siebie do domu na kolację. Do miejscówki położonej w dżungli, w głębi wyspy, przedzieraliśmy się przez pola ryżowe i błota, by w końcu dotrzeć do prostej, bambusowej chatki wypełnionej ludźmi. Po prysznicu w formie wiadra z wodą ze studni otrzymaliśmy prześcieradła do owinięcia się i czekaliśmy na posiłek, bawiąc się w międzyczasie z dziećmi i usiłując dogadać się z dorosłymi. Co łatwe nie było, gdyż nasi gospodarze nie mówili za bardzo po angielsku. Pyszny posiłek w miłej, rodzinnej atmosferze był świetnym zwieńczeniem naprawdę niesamowitego dnia.
Havelock to oprócz interesującej kultury jednak przede wszystkim piękna przyroda i zjawiskowe plaże. Te ostatnie oprócz swych nazw mają również numery i to w ten sposób są zazwyczaj identyfikowane. Od plaży nr 1 przy porcie, przez plażę nr 3 w pobliżu centrum miasteczka, plażę nr 5 gdzie znajduje się większość ośrodków turystycznych po słynną „siódemkę” czyli Radhanagar Beach. Oprócz głównych plaż z numerami są oczywiście plaże mniej znane i bardziej dzikie, a często co najmniej równie piękne. Jak choćby kilometry pustych, dziewiczych plaż za ośrodkiem treningowym słoni czy zjawiskowa plaża Elephant Beach, gdzie najczęściej odwiedzający wyspę udają się na snorkeling.
To właśnie na Andamanach po raz pierwszy życiu miałem okazję zobaczyć rafę koralową i spróbować snorkelingu i odkryć w sobie pasję do podwodnego świata, które nie tylko mi nie przeszła ale jest coraz silniejsza. Andamany oferują sporo opcji jeżeli chodzi o snorkeling czy nurkowanie, zarówno w obrębie zamieszkałych wysp jak i wycieczek na bezludne wysepki. Jeden z moich poznanych na miejscu znajomych chwalił się nawet zdjęciem z dugongiem czyli krową morską zrobionym przy brzegu plaży nr 5 kilka dni przed moim przybyciem.
Chyba najsłynniejszym mieszkańcem Andamanów jest Rajan, czyli ponad 60-letni słoń, ten sam którego zobaczyłem na zdjęciu we wrocławskim zoo. Słynie on z zamiłowania do morskich kąpieli, na które opiekun przyprowadza go na „siódemkę”. To właśnie siedząc na tej plaży ujrzałem go spacerującego brzegiem wraz ze swym dozorcą. Podobno kiedyś zobaczenie pływających słoni nie było niczym niezwykłym na Andamanach, obecnie jednak Rajan został ostatnim przedstawicielem tego „fachu”. Tym bardziej więc ujrzenie go na żywo robi wrażenie, nawet jeżeli było to spotkanie tylko na lądzie.
Andamany to również świetne miejsce, aby zakosztować bogactwa ryb i owoców morza. To właśnie tutaj pierwszy raz w życiu jadłem homara (duży i świetnie przyrządzony homar z dodatkami kosztował w 2010 roku ok. 30 zł), tutaj jadłem kraba który chwilę wcześniej biegał po plaży i to tutaj zakochałem się w grillowanym red snapperze. Red snapper szybko stał się moją ulubioną rybą, a na Havelocku dostępny był w dużych ilościach i za śmieszne pieniądze. Jeżeli do tego doda się dania kuchni hinduskiej, świeże owoce oraz soki owocowe to naprawdę nie ma na co narzekać.
Drugą z wysp, które odwiedziłem na Andamanach, jest dużo mniejsza i jeszcze spokojniejsza Neil Island. Rozciągającą się na długości kilku kilometrów wyspę bez problemu objechać można na rowerze, który jest tutaj popularnym środkiem transportu. Podobnie jak na Havelock korzystać można tu z uroków pięknych plaż, bogactwa podwodnego świata oraz dobrej kuchni. Zabawną ciekawostką jest fakt, że jedna z miejscowych knajpek ma w swoim menu wpisane piękną polszczyzną placki ziemniaczane J
Na Neil można totalnie się wyluzować i zapomnieć o rzeczywistości, ja będę jednak wyspę wspomniał przede wszystkim przez pryzmat hinduskiego wesela w którym miałem okazję tam uczestniczyć. Zaproszeni zostaliśmy wraz z dwoma kolegami przez jednego z miejscowych i oczywiście takiej okazji przegapić nie mogliśmy. Odświętnie ubrani (czyli śmieszne, kolorowe łachmany z Goa zamiast kąpielówek) udaliśmy się do jednego z domostw, gdzie w znaczącej liczbie zebrali się goście z wielu okolicznych wysp. Ceremonia zaślubin pełna była dziwnych i niecodziennych dla nas obrządków i sama w sobie bardzo ciekawa, choć trzeba przyznać, że nowożeńcy wyglądali jakby byli pod wpływem mocnych środków odurzających (może byli?).
Goście weselni byli dla nas bardzo mili, a my odwdzięczyliśmy się prezentem w postaci gotówki zawiniętej w kartkę papieru z dedykacją i życzeniami. Jedynym lekko stresującym momentem było wyjście na środek ceremonii do młodej pary w celu złożenia czegoś na kształt rytualnego błogosławieństwa. Czynili to jednak wszyscy goście, więc i my musieliśmy wybrnąć naśladując poprzedników. Obyło się bez wpadki 😉
Samo wesele niewiele miało wspólnego z polską wersją tej imprezy. Nie było tańców, nie przypominam sobie alkoholu, nie było również imprezy do białego rana. Było za to bardzo dużo jedzenia i to takiego lokalnego i domowego, które mimo że diabelnie ostre było naprawdę przepysznie. Jako, że gości było dużo a ilość miejsc przy stole ograniczona, jedzenie odbywało się turami, co było dość zabawne. Każdy czekał na swoją kolej, a gdy przyszedł jego czas siadał do stołu, jadł i wstawał, by zrobić miejsce kolejnym. My jako jedyni goście z zagranicy zostaliśmy obsłużeni na boku i poza kolejką co było bardzo miłe.
Andamany to niezwykłe i subtelne połączenie kontynentalnych Indii z rajską wyspą. Miejsce gdzie można ujrzeć jedne z najpiękniejszych plaż świata i podziwiać wspaniałe rafy koralowe, by następnie wziąć udział w lokalnym, hinduskim święcie i nasycić się pysznym, domowym curry. Można tu na plaży spotkać pływającego słońca, by po chwili nie ruszając się z miejsca podziwiać zachodów słońca nad słynną Radhanagar Beach. Można zjeść świeże mango, homary i ryby, eksplorować wyspy na skuterze, rowerze lub łodzią, wykąpać się z bogiem z głową słonia i krzyczeć Happy Holi obsypując się kolorowym proszkiem. Dla mnie miejsce absolutnie wyjątkowe.
Podobał Ci się wpis? Chcesz być na bieżąco z nowymi wpisami? Polub fanpage Somtam.pl na Fejsie 😉
https://www.facebook.com/somtampl/
Ciekawy wpis:) dziekujemy! My aktualnie w Indiach i cały czas sie zastanawiamy nad tymi wyspami:) choc podobno po tsunami nieco sie tam pozmieniało, to nadal po takich opisach chciałoby sie tam wybrać :)) moze z Kalkuty tak skoczymy promem:) dziekujemy i pozdrawiamy – Ola i Maciek
Ja na Waszym miejscu bym się nie zastanawiał 🙂
promem to jednak bym sie zastanawiał – mówili tubylcy o częstych awariach i 4 dniowych rejsach, lepiej samolotem. Ogólnie to raj na ziemi……
Na prom też bym się raczej teraz nie zdecydował… Miałem okazję płynąć podobnym promem Pelni na wyspy Banda w Indonezji i mimo, że była to dużo krótsza podróż to był to niezły hardkor 😉 4 dni w takich warunkach to masakra 😉