Decyzja odnośnie wyprawy na Koh Rok rodziła się w bólach. W internecie ciężko było znaleźć jakiekolwiek informacje na temat tej wyspy, a to co udało się wyszperać było ze sobą sprzeczne. W większości były to wieści bardzo zachęcająco, ale natrafiłem również na relację straszącą szczurami, ciężkimi warunkami sanitarnymi i ogólnie szkołą przetrwania. Niemniej zdecydowanie więcej informacji wskazywało na to, że czeka nas piękna wyspa z rajskimi plażami i dziewiczą rafą koralową.
Niemniej to nie uroda Koh Rok stanowiła naszą główną zagwozdkę, lecz przede wszystkim kwestie logistyczne i praktyczne. Wiedzieliśmy że jedyną opcją noclegu są tutaj namioty należące do władz parku narodowego, nie wiedzieliśmy jednak czy będą dostępne. Wiedzieliśmy że jedyna opcja transportu to wynajęcie prywatnej łodzi lub wykupienie wycieczki na wyspę, nie wiedzieliśmy jednak czy uda nam się zorganizować coś w akceptowalnej cenie. Wiedzieliśmy też, że na wyspie prawdopodobnie jest coś ala kantyna, ale nie wiedzieliśmy czy jest czynna i czy w związku z tym są tam jakiekolwiek opcje wyżywienia. Niemniej po namyśle postanowiliśmy spróbować i na Koh Kradan dogadaliśmy się z jednym z resortów na transfer na wyspę. Cena za łódź (maksymalnie może zabrać 6-8 osób) została ustalona na 3500 bathów. Umówiliśmy się, że na miejscu sprawdzimy czy jest gdzie i spać i co jeść i jeżeli tak, to zostajemy. W przeciwnym razie wracamy na Kradan. Na tablicy ogłoszeń zostawiliśmy jeszcze informację, że szukamy chętnych na wycieczkę do współdzielenia kosztów i poszliśmy spać.
O 7 rano obudził mnie telefon. Dzwoniła pani Azjatka z informacją, że wraz z mężem chcieliby się dołączyć do wycieczki. Zwlokłem się więc z łóżka o tej nieludzkiej porze i udałem plażą na spotkanie do Kradan Beach Resort, gdzie wynajęliśmy łódkę. W porozumieniu z resortem ustaliliśmy z parą z Chin cenę na 4000 bathów za 4 osoby, a do tego snorkeling po drodze oraz obiad na miejscu. Maksymalna ilość osób jaka może popłynąć jedną łodzią to 6-8 osób, więc wtedy wychodzi jeszcze taniej, ale i tak było nieźle. Cena spadła nam prawie o połowę, dodatkowo mieliśmy obiad i miłą wycieczkę ze snorkelingiem, w przypadku braku możliwości zostania na Koh Rok i powrotu z Chińczykami (którzy płynęli tylko na jednodniową wycieczkę). Mimo wczesnej pobudki, dobry początek dnia!
O ustalonej godzinie na naszą plażę przy Ao Niang przypłynęła łódź (klasyczny tajski, longtail) z chińską parą i miejscowymi wygami morskimi do obsługi łajby i wyruszyliśmy w morze. Po około 1,5 godzinie rejsu naszym oczom ukazały się dwie niewielkie wysepki, czyli bliźniacze Koh Rok Nok i Koh Rok Nai. Zanim jednak udaliśmy na ląd, najpierw czekał nas przystanek na snorkeling. Pełen ekscytacji wskoczyłem do wody i pierwsze co mnie uderzyło, to świetna widoczność i ogromna przejrzystość wody, nawet na dużych głębokościach. Moim oczom ukazały się masywne góry zdrowej rafy, bogate życie podwodne, sporo błazenków czy płynąca luzem ogromna murena. Wyglądało to bardzo zachęcająco, co niestety nie do końca potwierdziło się podczas pobytu na wyspie, ale o tym później.
Gdy w końcu przybiliśmy do brzegu zamieszkałej Koh Rok Nok nadeszła chwila prawdy i miało się zdecydować czy uda nam się zostać czy trzeba będzie wracać na Koh Kradan. Choć w zasadzie już na starcie widać było, że raczej nie powinno być z tym problemu, sądząc po ilości łodzi i ludzi na plaży. Spodziewaliśmy się dzikiego odludzia, a zaskoczył nas fakt popularności tego miejsca wśród turystów udających się na jednodniowe wycieczki. Na szczęście jak się później okazało mały tłumek jest tu tylko przez kilka godzin dziennie, a przez większą część dnia faktycznie jest tu zupełnie pusto i cicho.
Po krótkiej rozmowie z pracownikami parku narodowego okazało się, że zarówno z zakwaterowaniem jak i wyżywieniem nie ma problemu. Za 420 bathów dostaliśmy duży i solidny namiot przy plaży oraz komplet pościeli dla dwóch osób. Cały teren okazał się być zadbanym i porządnie prowadzonym kampingiem z czystymi sanitariatami w europejskim stylu oraz restauracją czynną w porach posiłków i określonych godzinach. Teoretycznie powinniśmy dodatkowo zapłacić opłatę za wstęp do parku narodowego w wysokości 400 bathów od osoby i ważną przez 5 dni, ale nikt nas o to nie pytał, więc sami się nie narzucaliśmy. Nie widziałem też wielkiego zainteresowania strażników parku jeżeli chodzi o pobieranie tej opłaty od innych turystów. Nie wiem dlaczego tak było, ale nam było to na rękę, zawsze trochę bathów zostaje w portfelu. Ciesząc się zatem z zastanych warunków, odebraliśmy od obsługi naszej łódki należny nam obiad, podziękowaliśmy za wycieczkę i udaliśmy się do namiotu rozpocząć naszą biwakową przygodę.
Był to nasz debiut jako pary pod namiotem, jednak obyło się bez dramatów 🙂 Zresztą jak tu narzekać, jak z namiotu ma się widok na błękit morza! Namiot był duży, z przedsionkiem i sznurkiem na pranie obok i spokojnie zmieściliśmy się w nim z bagażami. Test bojowy przeszedł drugiego dnia, gdy w nocy zerwała się potężna ulewa, która z wielką mocą dudniła o tropik i zalewała wszystko wokół. Wszytko wokół, gdyż w namiocie było suchutko i nie przedostała się do niego nawet kropla wody! Solidna robota!
Cały teren był czysty, obsługa od rana grabiła liście i dbała o porządek, a do sanitariatów i restauracji prowadziły przyjemnie ścieżki, oświetlone w godzinach gdy był prąd. Sanitariaty były duże i czyste, były umywalki, prysznice, zachodnie toalety, osobne punkty do opłukania się z soli czy umycia nóg, naprawdę całość komfortowa o nie było na co narzekać.
Posiłki zamówić można było w kantynie otwartej w godzinach mniej więcej od 8:00 do 14:00 i potem od 18:00 do 20:00. Warto pilnować tych godzin z lekkim marginesem, gdyż jednego dnia chciałem zjeść obiad tuż przed 14:00 i się spóźniłem, co oznaczało że na kolację oczekiwałem mocno nerwowo 🙂 Jedzenie było smaczne, w rozsądnych cenach i przygotowywane dość szybko. Przykładowe ceny poniżej- mocno upraszczając 100 bathtów to około 10 zł, więc aby otrzymać cenę w złotówkach, należy podzielić cenę w bathach przez 10.
– kawa, herbata 30 bathów
– woda mineralna 1,5l 40 bathów
– napoje w puszce 30 bathów
– naleśniki 80 bathów
– jajka w różnych postaciach (jajecznica, sadzone, gotowane, omlet itd.)- 60 bathów
– zupka chińska 20 bathów
– jednotalerzowe danie główne (np. smażony ryż lub makaron np. w wersji z bazylią, curry, pieprzem lub chilli) 80 bathów za opcję z kurczakiem lub wieprzowiną i 100 bathów za opcję z krewetkami lub kalmarem
– biały ryż 20 bathów
– dania główne jako osobna potrawa bez ryżu (np. zupy tom kha czy tom yum, green curry itd.) od 100 do 150 bathów
Oprócz tego w restauracji można było kupić takie rzeczy jak papier toaletowy, podstawowe kosmetyki, repelent na komary czy przekąski typu chipsy czy ciastka. Można było również w określonych godzinach podładować sprzęty elektroniczne, warto mieć jednak swój przedłużacz, gdy ilość kontaktów jest mocno ograniczona. Prąd w ciągu doby jest dostępny tylko od godziny 18:00 do mniej więcej 24:00.
Jeżeli chodzi o inne opcje zakwaterowania to są już gotowe eleganckie domki, należące oczywiście do parku narodowego, jak wszelka infrastruktura na wyspie. Gdy byliśmy na miejscu, nie były jednak one jeszcze czynne i nie przyjmowały turystów. Jest jednak kwestią czasu jak je uruchomią, kosztować mają podobno 2000 bathów, więc sporo. Oprócz opisanych powyżej zabudowań jest jeszcze kilka baraczków pracowników parku narodowego, są stoły z ławeczkami przy plaży, kilka tablic informacyjnych i drogowskazów i to w zasadzie tyle. Wyspa jest zupełnie dziewicza, a sąsiednia Koh Rok Nai to już zupełnie nietknięte miejsce.
To chyba tyle jeśli chodzi o informacje praktyczne i logistyczne i czas napisać coś o samej wyspie. A jest o czym pisać, gdyż internety nie kłamały i jest to bez wątpienia miejsce o wybitniej urodzie. Przyroda jest tutaj bajecznie piękna, a plaże wyglądają pocztówkowo. Lazurowa woda z bogatym życiem pod jej powierzchnią, biały piaseczek na plaży i bujna, zielona dżungla porastająca całą wyspę- tak w skrócie prezentuje się Koh Rok. Czas upływa tutaj głównie na relaksie, kąpielach w morzu, snorkelingu, czytaniu książek lub spacerach po wyspie. Dość tłoczno robi się przez kilka godzin w ciągu dnia gdy przypływają wycieczki z turystami, zwłaszcza z Koh Lanty, ale przez pozostałe prawie 20 godzin doby wysepka jest pusta i sielska. Oprócz nas na kempingu było zaledwie kilka osób, nie licząc około 10-osobowej grupy chrześcijańskiej młodzieży z USA, która przez cały dzień chwaliła pieśniami stwórcę, przygrywając przy tym na gitarze 🙂
Jedną z głównych moich aktywności podczas pobytu był oczywiście snorkeling i podziwianie podwodnego życia na otaczających wyspę rafach koralowych. Muszę przyznać, że moje oczekiwania były tutaj bardzo wysokie, gdyż przed przybyciem naczytałem się w internecie o najlepszej rafie w całej Tajlandii, żółwiach, rekinach i ogólnie miał być szał. I tutaj się niestety trochę zawiodłem, gdyż mimo że faktycznie świat podwodny jest bogaty i jest co podziwiać, to nie było to jednak tak spektakularne jak obiecywał internet i w sumie ciekawszy snorkeling był na Koh Kradan czy Koh Lipe. Niemniej nie chcę marudzić, bo zdecydowanie warto ekspolorować przybrzeżne wody z maską i rurką, po prostu za bardzo się nakręciłem i liczyłem na więcej 🙂 W wodzie spotkać można nie tylko góry koralowców, ale również okazy miękkiego korala, ukwiały pełne błazenków i oczywiście całe masy najróżniejszych, kolorowych ryb.
W ramach zwiedzania wyspy udaliśmy się na wycieczkę na punkt widokowy, gdzie wiodła zdumiewające jak na te warunki solidna ścieżka. Początkowo wiedzie ona w głąb wyspy, gdzie dochodzi do małej, ale urokliwej zatoczki pod jej drugiej stronie. Następnie ruszamy do góry i czeka nas wspinaczka po zdających się nie kończyć nigdy schodach.
Droga jest zbudowana z kamiennych płyt oraz porządnych schodów, ciężko to nazwać więc super dziką wyprawę. Niemniej jest dość stromo, a poszczególne schodki są czasami tak wysokie, że trzeba się niemal na nie wdrapywać, co czyni całą wycieczkę dość jednak wymagającą fizycznie. Wynagradzają to oczywiście widoki z góry, gdzie podziwiać możemy panoramę na pokryte dżunglą klify oblane lazurową wodą, naprawdę robi to wrażenie.
Mimo że byliśmy już całkiem wysoko, nie było oznaczonego konkretnego miejsca, które by było celem wycieczki i docelowym punktem widokowym. Zatem gdy ścieżka zaczęła prowadzić w dół, nie bardzo wiedzieliśmy co z tym fantem zrobić. Nie mieliśmy żadnej pewności, że droga prowadzi do obozu, a mieliśmy obawy że niekoniecznie musi prowadzić w jakieś konkretne miejsce. Gdyby tak było, musielibyśmy znów pokonać całą drogę pod górę, co w tym upale i przy naszym zmęczeniu było raczej mało atrakcyjną perspektywą. Ciekawość jednak oczywiście zwyciężyła i ruszyliśmy drogą w dół. Szliśmy i szliśmy gdy w końcu dotarliśmy do końca ścieżki, która kończyła się w morzu naprzeciw bliźniaczej wysepki…
Na szczęście okazało się, że do naszego obozowiska nie jest to zbyt daleko i brodząc w wodzie i skacząc po skałach da radę się tam w miarę szybko przedostać brzegiem morza. Skorzystawszy zatem najpierw z okazji do kąpieli i snorkelingu, co w tym upale było zbawienne, ruszyliśmy po skałkach w stronę głównej plaży, gdzie po jakichś 20 minutach szczęśliwie dotarliśmy.
Jako że Koh Rok to park narodowy, na wyspie podziwiać można oczywiście również bogatą przyrodę, wśród której chyba największe wrażenie robią ogromne warany (monitor lizard) które kręcą się w okolicy kempingu. Można jest spotkać zwłaszcza koło restauracji, gdzie na zapleczu kuchni mają chyba swoją miejscówkę i zdają się być w jakimś stopniu oswojone. Mierzące prawie dwa metry jaszczury budzą respekt, ale również spore zainteresowanie turystów, które dość cierpliwie znoszą kojarząc ich pewnie z resztkami pożywienia i łatwym źródłem pokarmu.
Minusem pobytu na wyspie była spora ilość upierdliwych owadów, takich jak komary, gryzące muszki czy muszki plażowe. Dość szybko nabawiliśmy się swędzących ukąszeń i trzeba było się ciągle od żadnych naszej krwi owadów opędzać, co momentami było dość męczące. Zwłaszcza, że na innych wyspach które odwiedziliśmy takich problemów nie było.
Codzienny nalot łodzi z dużą ilością jednodniowych turystów zakłócał trochę spokój wyspy, był jednak również dla nas opcją na wydostanie się z niej, gdy już postanowiliśmy ruszyć dalej. Bez większych problemów dogadałem się z obsługą jednej z łodzi z Koh Lanty, że następnego dnia zabierzemy się z nimi do cywilizacji. Za 800 bathów od osoby mieliśmy transport speed boatem (taka duża motorówka), obiad oraz snorkeling, więc opcja była całkiem dobra.
Podsumowując warto było przypłynąć na Koh Rok i zobaczyć to przepiękne miejsce na własne oczy, zwłaszcza że biwakowanie pod namiotem były przygodą samą w sobie. Warunki jak w większości tajskich parków narodowych są dość spartańskie, ale przecież właśnie po to jedzie się w takie miejsce, aby oderwać się trochę od cywilizacji, zbliżyć do przyrody i zasmakować prostego i spokojnego życia na dziewiczej, rajskiej wyspie. Jeżeli tego więc szukasz, miejsce jak najbardziej możemy polecić. Jeżeli ktoś lubi komfort i dobry standard, śmiało może odwiedzić Koh Rok w ramach jednodniowej wycieczki i z pewnością również nie będzie żałował.
Podobał Ci się wpis? Chcesz być na bieżąco z nowymi wpisami? Polub fanpage Somtam.pl na Fejsie 😉
Zostaw komentarz